środa, 7 października 2015

03

 -  Przykro mi Nicol. Nie mam pojęcia, kim jest Justin. - odparła, odlepiając wzrok od wizytówki, po czym spojrzała na mnie przepraszająco.
      Westchnęłam zrezygnowana - Jesteś pewna? - wyciągnęłam rękę, by wziąć zdobyty od Daniela numer, lecz cofnęłam ją, zanim spytałam.
      Dziewczyna skinęła głową - Nie znam wielu jego znajomych. W sumie nie znam nikogo. Myślę, że nie jesteśmy jeszcze na tym etapie w związku. Wiesz o czym mówię? - posłała mi skrepowane spojrzenie.
      Oklapła na brzeg swojego łóżka, będąc wciąż w różowej piżamie w białe chmurki.
      -  Rozumiem.
      Wzięłam w końcu wizytówkę i zaczęłam obracać ją między palcami, zastanawiając się, czy Daniel zdążył powiedzieć Sophy o wyjeździe. Prosił, abym pozdrowiła Sophy. To mogło oznaczać, że chce uniknąć pożegnania i wychodzi na to, że zostawi Sophy na lodzie, bez żadnego wyjaśnienie, bądź to, że po prostu spotkał się ze mną tuż przed wyjazdem i nie miał już więcej czasu. Że po prostu rozmawiali już wcześniej. To by wyjaśniało jego pośpiech i zniecierpliwione spojrzenie. Dręczyło mnie jednak to, że Sophy mimo wszystko pokierowała mnie do niego. Czy gdyby wiedziała, że wyjeżdża, wciąż miałaby zamiar to zrobić?
      Spojrzałam spod rzęs na zajadającą się pudełkiem czekoladowych lodów Sophy i biłam się myślami sama ze sobą.
      -  Mam coś na twarzy, czy coś? - spojrzała na mnie znienacka i zaczęła wycierać wierzchem dłoni usta.
      -  Nie - mruknęłam pod nosem.
      Spojrzałam na wizytówkę obracającą się między moimi palcami. by uniknąć niewygodnej rozmowy z Sophy, lecz ona nie byłaby sobą, gdyby nie zauważyła, że coś "nie tak".
      -  Nicol Stone, czy jest coś o czym chcesz mi powiedzieć? - burknęła typowym, matczynym głosem.
      Prychnęłam, posyłając jej głupkowaty uśmieszek, a Sophy zachichotała.
      -  No dalej, jeżeli jesteś jeszcze czegoś niepewna, po prostu mów. Jeżeli to wciąż zbyt trudne, mam jeszcze trochę lodów - pomachała w powietrzu do połowy pustym pudełkiem, uśmiechając się.
      Co? To naprawdę takie dziwne, że nie potrafię powiedzieć jej w twarz tego, że albo jej chłopak zostawił ją bez słowa, albo to ja dramatyzuję? Przecież Daniel nie wydawał się być jakimś... złym chłopakiem. Był tylko trochę tajemniczy, lub po prostu senny. Cóż. Mimo wszystko czułam, że jako przyjaciółka powinnam z nią porozmawiać. Mimo wszystko.
      -  W sumie, to nie dziwne, że dał mi namiar do tego kolesia, prawda? Nawet, jeżeli jest jakimś starym, obleśnym mięśniakiem bokserskim...
      Sophy odchyliła głowę ze śmiechem i spojrzała na mnie rozbawiona.
      -  Oh, zaufaj Danielowi. Ten koleś musi być naprawdę dobry. Na pewno nie oddałby cie w łapy jakiegoś zboczeńca. A co?
      -  Nic, tak tylko mówię. Miałam na myśli, że skoro Daniel wyjeżdża, to nie powinnam być zdziwiona - powiedziałam ostrożnie.
      Obserwowałam każdy ruch Sophy. Na jej twarzy pojawiło się zdumienie i spojrzała na mnie, podnosząc się do pozycji siedzącej.
      -  Chwila, przecież Daniel nie wyjeżdża, nic mi nie mówił - odparła, jakby była na mnie zła - Dlaczego wnioskujesz, że wyjeżdża? Bo sam nie będzie Cię trenował?
      -  Nie, Sophy - mruknęłam, i spojrzałam na przyjaciółkę, która była kompletnie zdezorientowana - On sam mi to powiedział.

      -  Jak on mógł, jak on kurwa mógł?! - wrzasnęła.
      Sophy siedziała na łóżku cała zapłakana, w jednej ręce trzymając telefon wykonujący połączenie.
      Hej, tutaj Daniel. Jeśli chcesz, zostaw wiadomość, odpowiem, jak będę miał czas. Beep!
      -  Pieprzony sukinsyn!
      -  Sophy, proszę, uspokój się! - krzyknęłam, gdy czarnowłosa rzuciła telefonem o podłogę, a ten rozstrzaskał się na kilka części.
     Westchnęłam, świadoma tego, że to ja będę musiała pożyczyć jej jeden ze swoich starych telefonów. Ten kompletnie nie nadawał się do użytku.
      -  Sophy - usiadłam obok i ułożyłam dłoń na jej ramieniu, bo dodać jej choć trochę otuchy.
      Nie potrafiłam zgrywać dobrej przyjaciółki. Nie potrafiłam nikomu współczuć, nie wiedziałam, jak to się robi. Byłam w kropce.
      Widząc, że Sophy nie reaguje, a jedyną rzeczą jaką robi to delikatne kiwanie się w przód i tył z głową w kolanach, wiedziałam, że nic tu nie zrobię. Najlepiej byłoby dać jej w spokoju ochłonąć.
      -  Nie wiem, co czujesz Soph. Nie zrozumiem pewnie nigdy, ponieważ mnie nie ma kto zostawić tak, bym cierpiała. Może oprócz Jake'a i mamy - spojrzałam na przyjaciółkę - ale jeśli będziesz chciała pogadać, po prostu przyjdź.
      Wstałam z łóżka dziewczyny i nie żegnając się, wiedząc, że to nie ma sensu, po cichu wyszłam z pokoju i zamknęłam za sobą drzwi.

***

      Późnym popołudniem, postanowiłam wziąć się za porządki w ogrodzie, które chodzą za mną w cieniu od paru dni. Postanowiłam więc, wykorzystać wyjątkowo słoneczną pogodę i skorzystać ze świeżego powietrza, które miałam nadzieję, zdoła pomóc mi orzeźwić umysł i pomyśleć o wszystkim na spokojnie. Miałam do tego naprawdę świetną okazję, bo to był pierwszy dzień od tygodnia, w którym nikt nie czepiał się mojego bynajmniej "dziwnego" zachowania i nie targnął na moje rzeczy i strefę prywatną.
      Gdy wróciłam do domu od Sophy, mamy już nie było, a Jake wychodził. Cóż. I Allelujah im na drogę - pomyślałam i mocno wyrwałam garść chwastów wokół sadzonek.
      Chyba powinnam w końcu przypomnieć komuś słowa "Ten ogród nie należy tylko do Ciebie" i zagnać do roboty w nim Jake'a, autora słów, który potrafi upominać się o swoje tylko wtedy, gdy nie dotycz go dbanie o to.

      Zdjęłam brudne rękawiczki ogrodnicze i weszłam do kuchni. Nalałam do wysokiej, przeźroczystej szklanki trochę kranówki i obserwowałam z okna efekty swojej pracy. Trzeba zrobić jeszcze wiele poprawek.
      Napiłam się powoli, a gdy wypiłam całą zawartość, odwróciłam się tyłem do zlewu i z zamiarem ponownego wyjścia na ogród, pokierowałam się do przedpokoju, gdzie chwyciłam rękawiczki i schowałam jedną dłoń do kieszeni.
      Przystanęłam w miejscu i wyjęłam z jeansów wizytówkę zdobytą od Daniela. Nagle odechciało mi się wszystkiego. Sprzątania w ogrodzie, siedzenia na świeżym powietrzu i wszystkiego innego.
 
      Weszłam na górę i pokierowałam się wprost do swojego pokoju. Cóż, można powiedzieć,że całe to piętro należy do mnie. Jest tutaj tylko łazienka, która też należy do mnie, schody na strych i rzecz jasna, mój pokój.
      Usiadłam na parapecie, wcześniej biorąc telefon z szafki nocnej i rozsiadając się wygodnie na twardej powierzchni, zaczęłam analizować wszystkie "za" i "przeciw". Chciałam nawet teraz zadzwonić, lecz to mogłoby się nie udać. Niby nie miałam nic do stracenia (po za zdrowiem, ewentualnie życiem, i wcale nie mówię tego w żartobliwy sposób), lecz kimkolwiek jest Justin, mógłby nie potraktować mnie poważnie. Stwierdziłam więc, że nie zadzwonię. Pójdę tam jutro z samego rana, zanim wróci Luke.

***

      Z głównej ulicy, wyjątkowo pustej jak na godzinę ósmą, co było spowodowane tym, że dziś niedziela, skręciłam do tej, która od dziś swą nazwę zmieniła na "Mój cel" Fajnie, nie? Sama to wymyśliłam.
      Trudno było nazywać ją odchodzącą od jednej z najruchliwszej i komunikatywnej w całym mieście. W przeciwieństwie do innych ulic w tej okolicy, ta była strasznie... zaniedbana. Śmieci na chodniku, licznie popalone budynki i siatkowe poniszczone płoty nadawały temu miejscu zupełnie innego klimatu i zapachu spalenizny, który niósł się wyjątkowo mocno w moją stronę, piekąc moje nozdrza.
      Spojrzałam w górę, na wysoko umieszczoną tabliczkę z nazwą ulicy a po chwili na wizytówkę, by upewnić się, że swoim celem nazwałam odpowiednie miejsce.
      Westchnąwszy ruszyłam przed siebie i już z pierwszym krokiem mój kaptur został zdmuchnięty przez silny powiew wiatru. Postanowiłam jednak zignorować dziwny dreszcz biegnący przez całe moje plecy, który był spowodowany odrzucającą aurą tego miejsca i ewentualnie odrobiny wiatru.
      Szłam przed siebie z głową opuszczoną nisko, niczym zbity pies idący na uśpienie, w dłoni kurczowo trzymając wizytówkę. Możecie nazwać mnie desperatką, lecz drugiej takiej szansy nie dostała bym przez długi czas, jeśli nie mówimy o... wieczności.
      Zamyślona nie spostrzegłam, jak daleko zaszłam, aż kątem oka nie przewinęła mi się duża tabliczka z numerem placówki. Z numerem, którego szukam.
      To tutaj?  - pomyślałam kompletnie nie przekonana i nie zmotywowana. Wczoraj, gdy planowałam tu przyjść, wyobrażałam sobie to wszystko inaczej. Nie wiem jak. Ale inaczej.
      Placówka, jeśli mam być szczera ogromnych rozmiarów dookoła ogrodzona była najlepiej wyglądającym wizualnie i praktycznie kraciastym we wzory "karo" płotem, niż reszta domów, czy kamienic.
      Rozejrzałam się więc w poszukiwaniu innego podobnego miejsca, który wyglądający lepiej, mógłby okazać się tym, którego szukam na prawdę. Ku mojemu rozczarowaniu, fakty nie kłamały. Wszystko wskazywało na to, że to tu i, że znalazłam się w dobrym miejscu. Zaczęłam więc myśleć nad tym, czy jest jakikolwiek sposób, bym dostała się na teren placówki. Nigdzie nie było żadnego domofonu, czy dzwonka, a mały budynek na środku nie wydawał się być ani zamieszkiwany, ani używany przez kogokolwiek. Musiałam się pomylić, lecz mimo to, głupio było mi przed samą sobą, aby nie spróbować. Chociaż tyle.
      Nacisnęłam więc mocno zardzewiałą klamkę skrzypiącej furtki, która ku mojemu zaskoczeniu była otwarta. Zamknęłam za sobą ostrożnie drzwiczki, bojąc się, że jeśli zrobię to zbyt głośno, zostanę pogoniona przez jakąś grupę, której mógłby być to teren. Jednak nie. Tu naprawdę nikogo nie było.
      Postanowiłam najpierw udać się do tego budynku, z nadzieją, że jakimś cudem będzie tam on - Justin. Justin Bieber.
      Moje postanowienie zrujnował jednak dźwięk upadku czegoś metalowego. Zatrzymałam się w miejscu, lekko przestraszona i z wielką gulą śliny w gardle, postanowiłam obejść budynek dookoła, skąd pochodził dźwięk.
      Z chwilą, w której wykonałam ostatni krok, stając przy rogu i wychylając delikatnie głowę, postanowiłam jednak przełknąć ową gulę.
      Tyłem do mnie, stał chłopak. Pochylał się, by podnieść jakiś klucz francuski, który okazał się być tym metalowym przedmiotem. Gdy wyprostował się, mogłam dostrzec jego brązowe włosy, zaczesane na bok. Nie widziałam ich z przodu, lecz stąd też było to bardzo dobrze widoczne.
      Napił się trochę wody z butelki, którą trzymał w drugiej ręce, wyglądającej na cholernie silną. I wytatuowaną. Nie, żeby druga taka nie była.
      Cały był bardzo dobrze zbudowany, jeśli mogłabym ocenić to po samych jego plecach. Każdy jego błyszczący w porannym słonecznym świetle mięsień napinał się, przy najmniejszym ruchu wykonywanym przy starym, czerwonym samochodzie, któremu najprawdopodobniej usiłował dać nowe życie.
      Odetchnęłam głośno w chwili w której postanowiłam zgadać do niego, czy zna, owego, tutejszego Justina i ignorując fakt, że jest bez koszulki, nie śmiało stanęłam bardziej na przodzie.
      Chłopak był kompletnie nie świadomy mojej obecności a ja zastanawiałam się, czy nie wykorzystać tego i uciec stąd, jak najszybciej. Wtedy jednak nasunęła mi się jedna myśl: Robię to dla siebie. Dla swojego bezpieczeństwa i swojej rodziny. Prawda jest taka, że Luke może skrzywdzić nie tylko mnie, lecz Jacoba i mamę także. Ta myśl nie dawała mi racjonalnie myśleć i żyć, od dnia, w którym zagroził, że zabije nie tylko mnie. Ale i Jake'a.

      -  Co ty sobie wyobrażasz?! Myślisz, że możesz bez mojej wiedzy robić, to co Ci się tylko podoba?!
      -  Ty bez mojej robisz to, co Ci się podoba! Chlejesz. Wiecznie jesteś pijany! A mi nie wolno wyjść nawet z Sophy, kiedy tego chcę!?
      Chwyciłam jedną z licznych zielonych butelek po piwie leżącą pod moimi stopami - Co to jest?! Co to jest Luke?! Co się z tobą dzieje?! - krzyknęłam rozzłoszczona i rozhisteryzowana.
      Rzuciłam butelka tak, że rozprysła się na milion kawałeczków, gdy uderzyła w białą, zalaną ścianę.
      Luke popatrzył na mnie mętnym, wściekłym wzrokiem, i rzucając swoją butelką, w której wciąż było piwo, chwiejnym krokiem podszedł do mnie.
      -  Uzgodnijmy jeszcze jedną zasadę, dobrze? - wysyczał, chwytając moje gardło i przypierając mnie do ściany.
      Popatrzył w moje przerażone oczy, gdy instynktownie chwyciłam jego zaciskające się dłonie swoimi.
      -  Ja, to nie ty, a ty to nie ja - uścisk stał się mocniejszy - Powinnaś znać swoje miejsce!
      Poważnie zaczęło brakować mi powietrza. Czułam, że jeśli szybko czegoś nie zrobię, najprawdopodobniej nieświadomie mnie udusi.
      Spojrzałam w jego mętne, ohydne oczy. Kompletnie nie wiedział co robi, widziałam to.
      Do oczu zaczęły napływać mi łzy. Bałam się, że nigdy więcej mogę nie zobaczyć mamy. Ani ojca. Ani Jake'a.
      -  Luke... - wydyszałam, przeraźliwie nabierając powietrza.
      Warknął wściekle i puścił moje gardło tak, że upadłam na ziemię z chwilą, gdy mogłam nabrać powietrza. Zadyszałam głośno, a z boku ujrzałam nogi Luke'a.
      Spojrzałam w górę, patrząc na swojego zapijaczonego chłopaka z obrzydzeniem.
      -  Nienawidzę Cię! - krzyknęłam na całe gardło, a mój głos rozniósł się echem po prawie pustym mieszkaniu. Po chwili pożałowałam tego, ponieważ moje płuca wciąż nie były wystarczająco dotlenione, więc dyszałam jeszcze bardziej.
     Zaśmiał się gardłowo, jakby w ogóle go to nie obchodziło, po czym przykucnął.
      -  Zawsze będziesz robić co chcę. Bo jesteś moja. Tylko moja, kwiatuszku. Inaczej po prostu być nie może, a jeżeli kiedykolwiek spróbujesz oddać się komuś innemu, pożałujesz nie tylko ty.
      Zmarszczyłam wściekle brwi - Grozisz mi!?
      Gardłowy śmiech. Smród alkoholu z jego ust, a po chwili kilka słów, których nie zapomną nigdy:
      -  Twój braciszek będzie musiał ponieść konsekwencje razem ze swoją nie posłuchaną siostrunią. Pozabijam was oboje.

      Otworzyłam oczy, chcąc nie myśleć teraz o jednym z najgorszych dni mojego życia i choć Luke nigdy więcej nie zagroził mi czymś podobnym, było to rzeczą, której nigdy mu nie zapomnę. Co do tej głupiej zasady, nigdy też nie stosowałam się do niej, jeśli chodzi o wyjścia z Soph. I nie mam takiego zamiaru.
      Poprawiłam okulary słoneczne na swoim nosie i podeszłam bliżej chłopaka.
      -  Przepraszam - mruknęłam nieśmiało.
      Chłopak szybko obrócił się w moja stronę i zmarszczył brwi, wyraźnie zdziwiony moją obecnością.
      Wiedziałam, że to najmniej odpowiednia chwila, lecz musiałabym być ślepa, nie zauważając tego, jak nieprzyzwoicie przystojny był. Chociaż... ciemne okulary bez słońca? Mogły na to wskazywać, ale na szczęście to nie ślepota była moim wytłumaczeniem by je usprawiedliwić.
      Szatyn, którego włosy miejscami zdawały się być blond, upuścił klucz francuski i szybko zlustrował mnie wzrokiem. Jego przymrużone oczy wydawały się być jeszcze bardziej tajemnicze od tych, należących do Daniela. Już po pierwszym spojrzeniu wywarł na mnie nieciekawe i nie konieczne miłe wrażenie. Przeszedł mnie nawet dreszcz.
      -  Przepraszam, jeżeli przeszkadzam, ale szukam kogoś - wyjęłam z za pleców wizytówkę, po czym jeszcze raz dla upewnienie przeczytałam w głowie nazwisko tego faceta.
      -  Znasz kogoś o nazwisku Justin Bieber?
      Spojrzałam na chłopaka z nadzieją i przygryzłam wargę w nerwach, wyczekując odpowiedzi.
      Chłopak wzruszył lekceważąco ramionami.
      -  A co byłoby, gdybym powiedział, że znam? - uniósł pytająco brew i skrzyżował brudne dłonie na równie brudnej piersi. Powiedzmy tak i nie kryjmy tego: Cały był brudny.
      Zwróciłam uwagę na jego tatuaże. Liczne tatuaże, w większości pokrywające powierzchnię rąk, a kilka tworzyło nawet cały rękaw u jednej, a u drugiej, była to już tylko połowa. Na środku, po między piersiami dumnie widniał krzyż, co dało mi nadzieję, na to, że jest wierzącym, dobrym katolikiem, który zechce mi pomóc. Wszystkie tatuaże były czarne. Nie dostrzegłam żadnego wyjątku.
      -  Poprosiłabym, byś powiedział mi, gdzie go znajdę. Z moich źródeł informacji wynika, że to właśnie tutaj.
      Chłopak, którego postanowiłam nazwać sobie "idealnym" równie idealnie się uśmiechnął. Następnie zaśmiał się gardłowo i chrypliwie.
      Spuściłam wzrok zażenowana, lecz wciąż nie zapomniałam, po co tu jestem - To, jak? Znajdę go tu?
      -  Już znalazłaś. Moje serdeczne gratulacje - posłał mi bezczelny uśmiech.
      Chwila, chwila, bo nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam. To jest Justin Bieber?...
      Przysięgam, że w tamtej chwili odjęło mi mowę. Dosłownie. Tak, jakbym pozapominała wszystkich słów istniejących w języku angielskim.
      Zająknęłam się, usiłując powiedzieć cokolwiek po czym ostatecznie zamknęłam usta nie mogąc zdecydować się na nic.
      Justin wydawał się być cholernie rozbawiony moją reakcją, a ja postanowiłam się w końcu opamiętać. W końcu, znalazłam Justina Biebera.
      -  No. Dalej dziecko. Co jest tak ważnie, że przychodzisz tu o ósmej rano? Dodatkowo nie ukrywam, że mi przeszkadzasz, jeśli nie zauważyłaś - oparł się o otwartą maskę i uśmiechnął zawadiacko.
      -  Pozwolę sobie pominąć ten niegrzeczny fakt, iż śmiesz nazywać siedemnastolatkę dzieckiem...
      Parsknął śmiechem.
      -   ... i przejdę od razu do rzeczy.
      Uniósł brwi w zdumieniu i udawanej ciekawości. Oh. Już mnie wkurwiał. I krępował. To był człowiek, który miał mi pomóc? Odechciało mi się wszystkiego.
      -  Jeżeli obiecujesz, że nie zajmie to dużo czasu, jestem nawet skłonny posłuchać tego, co masz mi do powiedzenia - parsknął.
      Zacisnęłam zęby, by ugryźć się w język i nie powiedzieć czegoś, co mogło by przekreśli jakiekolwiek szanse u tego faceta. Jeśli w ogóle owe istnieją.
      -  Spokojnie. Myślę, że potrwa to tylko krótką chwilę.
      Zignorowałam jego durnowaty uśmiech nie opuszczający nawet na chwile jego idealnych ust i odważyłam się zrobić trzy zdecydowane kroki w przód.
      -  Woah, sprawy muszą być naprawdę poważne.
      Zorientowałam się, że chodzi mu o dystans, który znacznie zmniejszyłam. Poczułam, jak pieką mnie policzki, gdy zaczął się śmiać.
      -  Nie jesteś zabawny - syknęłam.
      -  Ah tak? Cóż, dobrze. Jesteś naprawdę zdesperowana, mów w końcu, bo nawet zaczęło mnie to ciekawić.
      Zabolało mnie to, że nie brał mnie na poważnie. Chciałabym mieć już za sobą całą tę umowną gadkę i zobaczyć jego minę na końcu. Ciekawe, czy wciąż byłby na tyle bezczelny, by śmiać mi się w twarz.
      Uniosłam głowę ku górze, by móc spojrzeć  w jego oczy, osłonięte kurtyną cholernie długich i gęstych rzęs.
      -  Mam pewien problem.
      -  Oh, naprawdę?
      -  Mógłbyś przestać być bezczelny? - warknęłam, mając tego dość.
      Westchnął, a ja wiedząc, że wreszcie odpuścił, postanowiłam kontynuować.
      Nabrałam dużo powietrza, by mieć czas na zastanowienie, jak chcę zacząć - Mam problem z przemocą. Chłopak mnie bije - ściągnęłam okulary, by pokazać mu siniaka, którego wciąż miałam na policzku.
      Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji więc byłam cholernie zdziwiona i przestraszona, gdy gwałtownie chwycił moje ramie, przyciągając mnie nieznacznie do siebie.
      Zmarszczyłam zdezorientowana brwi a moja dolna warga zadrgała w szoku, gdy jego wściekłe oczy spotkały moje. Nie rozumiałam, co takiego powiedziałam, żebym w jednej chwili go zdenerwowała.
      -  Jak mnie znalazłaś? - warknął chrypliwie przy mojej twarzy.
      -  Ja...- jęknęłam.
      Dostrzegł, że sprawił iż jestem przerażona i puścił moją rękę, którą zaczęłam instynktownie masować.
      -  Nie ma go. Postanowiłam wykorzystać jego nieobecność i w końcu uwolnić się od tego. Przyjaciółka dała mi numer do swojego chłopaka. Ma na imię Daniel...
     Jego brwi zmarszczyły się w zdziwieniu więc wiedziałam, że udało mi się go zaciekawić. Słuchał, więc mówiłam dalej.
      -  On też wyjechał. Spotkałam się z nim wczoraj, a on dał mi to - pokazałam chłopakowi dłoń z wizytówką - powiedział, że ty mi pomożesz.
      Justin patrzył uważnie na moją dłoń i nie uśmiechał się już.
      Zagryzłam wargę obserwując dokładnie jego twarz i czekając, na jakąkolwiek odpowiedź. W końcu i on spojrzał na mnie, jakby nie ufnie.
      -  Dlaczego nie pójdziesz z tym na policję? - spytał, jakby był głupi. Nie miałam pewności, że niestety taki właśnie nie jest.
      -  Ponieważ nie mogę? - spytałam zła - Grozi, że zabije mnie i moją rodzinę. Jak mam z tym iść na policję i przy okazji to przeżyć?!
      -  Fakt - przyznał beztrosko.
      Przymknęłam oczy i spuściłam głowę w bezsilności, by przygotować się do ponownego spojrzenia na Justina.
      -  Pomożesz mi?
      Zmarszczył brwi i westchnął, zastanawiając się.
      Odepchnął się od maski samochodowej i stał teraz w pełnej okazałości na przeciw mnie. Cholera, byłam zbyt mała w porównaniu do niego. O wiele za mała.
      -  Czego ode mnie oczekujesz? Jeśli mam Ci pomóc, muszę to wiedzieć.
      -  Nie mam pojęcia - przyznałam, kręcąc bezradnie głową.
      Justin zaśmiał się gardłowo, lecz tym razem nie usłyszałam w tym ani odrobiny rozbawienia.
      Chwycił mój podbródek w dwa palce, zmuszając, bym na niego spojrzała.
      -  Przyszłaś tu nawet nie wiesz po co? Skoro jesteś aż tak skłonna do manipulacji, nie wiem, czy jest sens w ogóle zaczynać - prychnął.
      Puścił moją brodę i popatrzył wyczekująco, lecz był pewien problem: Zgasił mnie. Nigdy wcześniej tak o tym nie myślałam, lecz doszłam do wniosku, że ma rację.
      -  Jak masz na imię? - spytał.
      Powaga w jego głosie, której tak wyczekiwała sprawiała, że czułam się jeszcze bardziej przygnębiona. To dlatego, że już nie wydawał się taki głupi. Po prostu było mi teraz głupio.
      -  Nicol - odparłam ledwo słyszalnie.
      -  Więc, Nicol - powtórzył - Skoro uważasz, że moja pomoc jest niezbędna przyjdź tu jutro. Kiedy kończysz szkołę?
      -  O drugiej - spojrzałam w oczy chłopaka.
      Zacisnął usta w cienką linkę, po czym je uwolnił i odparł - Dobrze. bądź tutaj o czwartej. Pasuje Ci? - spytał.
      Skinęłam wdzięcznie głową, nie mogąc powstrzymać nieznacznego uśmiechu, pojawiającego się na moich ustach.
      -  Tak, jasne.
      -  Chodź na chwilę ze mną.
      Ruszyłam za chłopakiem, idąc z nim ramię w ramię, a gdy zatrzymał się przed drzwiami budynku, podniosłam spojrzenie.
      Justin otworzył zamek jednym z kilku kluczy w pęku i otworzył je przede mną. Odwdzięczyłam się nieśmiałym uśmiechem i niepewnie weszłam do wnętrza, gdzie panował totalny mrok.
      Chłopak będący tuż za mną, zapalił światło, a cała sala jakby nabrała życia.
      Otworzyłam usta w zdumieniu, lustrując wzrokiem wszystko po kolei: Od hantli, po worki treningowe, aż po duży ring, otoczony przez to wszystko dookoła.
      Przełknęłam ślinę, będąc pod wielkim wrażeniem. Całe pomieszczenie, choć nieduże na zewnątrz, od środka było ogromne.
      -  Fajnie, co nie?
      Odwróciłam się gwałtownie i spojrzałam na durnie uśmiechającego się Justina.
      -  O mój Boże, to jest... przerażające, ja..
      Nie zdołałam powiedzieć nic więcej. Zaczęłam rozglądać się po wysokim suficie z otwartymi ustami, zdziwiona, jak cholernie dużo jest tu wszędzie świateł.
      -  Zamknij usta - zachichotał przy moim boku.
      Odchrząknęłam nie zręcznie i spojrzałam na chłopaka, wyciągającego jakąś kartkę w moją stronę.
      -  Co to?
      Posłałam mu pytające spojrzenie, a Justin uśmiechnął się tajemniczo w odpowiedzi.
      -  Chyba nie jakaś umowa uległej, co? - uśmiechnęłam się głupkowato, nie mogąc powstrzymać od tego durnego żartu*.
      Justin odchylił głowę w śmiechu, a jego klatka piersiowa zaczęła drżeć.
      Uśmiechnęłam się głupio pod nosem, dumna z tego, że udało mi się go rozbawić, a w czasie, gdy Justin się śmiał, chwyciłam kartkę z jego ręki, zaczynając ją studiować.
      -  Jeśli miałbym być szczerym do szpiku kości, można tak powiedzieć - odparł rozbawiony.
      Spojrzałam na jego uśmiechającą się wciąż twarz i uniosłam wysoko brwi, zastanawiając się, co dokładnie ma na myśli.
      Justin podał mi długopis.
      -  Podpisz - odparł.
      Patrzyłam nie ufnie na jego dłoń,po czym przeniosłam swoje podejrzliwe spojrzenie z powrotem w prost na jasno-piwne oczy Justina.
      -  Nie podpiszę, dopóki nie będę wiedziała co to jest.
      Justin uśmiechnął się, ukazując mi dołeczek w jednym z policzków, który uchwyciłam dopiero teraz.
      -  To umowa, która upoważnia mnie do zadawania Ci różnych ćwiczeń, tego, że nie odpowiadam za uszczerbek na zdrowiu, i inne pierdoły - wzruszył lekceważąco ramieniem, krzywiąc twarz.
      Zaśmiałam się, po czym chwyciłam długopis, nanosząc nim swoje nazwisko na wyznaczonym do tego miejscu.
      -  Świetnie - mruknął.
     Wziął ode mnie kartkę, patrząc w moje oczy, jakby znów z nieufnością.
      -  Do jutra?
      Uniósł pytająco brew, przez co zaśmiałam się dziewczęco.
      -  Taką mam nadzieję.

      Opuściłam teren placówki, zamykając za sobą drzwi od furtki, która zaskrzypiały równie głośno, lecz teraz nie przejmowałam się już tym.
      Gdy Justin zniknął za rogiem sali treningowej, wracając do swojego poprzedniego zajęcia, westchnęłam uśmiechając się pod nosem i zakładając okulary przeciw słoneczne i kaptur z powrotem, ruszyłam wzdłuż ulicy.
      Spuściłam głowę, by nie zostać rozpoznaną przez kogokolwiek, kogo mógłby znać Luke i po paru minutach spaceru dotarłam do głównej ulicy, gdzie ściągnęłam kaptur, i dalej szłam przed siebie.
      Nie potrafiłam powstrzymać euforii rozpierającej mnie od środka. Wszystko teraz wydawało się zupełnie inne, bardziej słoneczne i pełne sensu, niż gdy szłam tu wcześniej. Musiałam o tym wszystkim pogadać z Sophy i przy okazji dowiedzieć się jak ona się trzyma. Cóż. To zabawne, że jeszcze parę dni temu to ona tryskała radością i chęcią do życia, której jej zazdrościłam, a dziś to ona wylewa litry łez.

      Weszłam do pokoju Sophy po tym, jak wpuściła mnie tam jej mama, która wydawała się być równie zmartwiona, co ja.
      Podziękowałam grzecznym, uprzejmym uśmiechem, i zamknęłam za sobą po cichu drzwi.
      Zanim odwróciłam się przodem do Sophy, usłyszałam jej głośny stłumiony szloch.
      Westchnęłam, wiedząc, że teraz jest w kompletnej rozsypce, po czym odwróciłam się, widząc przyjaciółkę leżącą na boku, w stronę okna nad jej łóżkiem. Leżała tyłem do mnie, a jej twarz schowana była w poduszkę, której kraniec wystawał po za mniejszą twarz Sophy.
      -  Mamo, po prostu stąd wyjdź! - zapłakała.
      -  To ja - mruknęłam smutno.
      Podeszłam bliżej dziewczyny i usiadłam na skraju jej łózka tak, aby przez przypadek nie sprawić, by jej noga przesunęła się choćby o milimetr.
      -  Ty też sobie idź - burknęła w poduszkę.
      Przewróciłam oczami na jej dziecinne zachowanie, a Sophy pociągnęła mocno nosem.
      -  Soph to nie ma sensu, to rozpaczanie, wiesz?
      -  Powiedz, że jeszcze nie był mnie wart, a przyznam Ci tytuł najlepszej pocieszycielki roku - warknęła.
      Oderwała poduszkę od twarzy i przewróciła się nerwowo na drugi bok, więc teraz doskonale widziałam jej czerwoną od płaczu twarz.
      -  Dobra, masz rację, muszę się ogarnąć.
      Wstała do pozycji siedzącej i rozejrzała się po pokoju mocno opuchniętymi oczami. Jęknęła, uświadamiając sobie, jak zmęczył ją ten cały płacz.
      Odgarnęła dłonią włosy lecące na jej twarz i postawiła stopy na ziemi.
      -  Po prostu o nim nie myśl - westchnęłam - prędzej czy później Ci przejdzie - stwierdziłam rzeczowo, po chwili słysząc nierozbawiony śmiech Sophy.
      Nigdy nie byłam dobra w pocieszaniu. Teraz też nie umiałam, choć teoretycznie powinnam zrozumieć ją najlepiej, bo jestem jej przyjaciółką od pierwszej klasy gimnazjum i osobą, która na co dzień ma do czynienia z bólem psychicznym i w ogóle. Jednak nie. Ponieważ ona cierpi bo jej na nim zależało, a ja z przyzwyczajenia i strachu, bo o prawdziwej szczerej miłości do Luke'a zapomniałam już dawno, a to jest zasadnicza różnica.
      -  Nie gadajmy już o tym. Mów lepiej co u Ciebie bo nigdy nie uwierzę, że przyszłaś mnie pocieszyć.
      Spuściłam wzrok, zostając "przyłapaną" lecz nie do końca miała rację.
      -  Powinnam czuć się urażona, że we mnie nie wierzysz? - prychnęłam.
      Widząc, jak dziewczyna nie radzi sobie z wszelką wilgocią na twarzy, wzięłam pudełko chusteczek z biurka obok i podałam je jej.
      -  Nie, że nie wierzę. Znam Cię po prostu i wiem, że jeżeli przychodzisz bez zapowiedzi coś się stało. Więc mów co. Może przy okazji nie będę o nim myślała. Dziękuję - wytarła mokre oczy i przetarła spód nosa jedną chusteczką, po czym spojrzała na mnie wyczekująco.
      -  No więc, właśnie wracam od tego kolesia. Justina.
      Sophy uniosła brwi w zdziwieniu, przecierając jeszcze linię wodne.
      -  Naprawdę? I co? Znalazłaś go? - dopytywała, nagle ożywając. Cóż, tak już natura Sophy. Jeśli chodzi o gadanie o czyimś życiu, jest pierwsza w kolejce, jednak nigdy nie mówi nic o sobie.
      -  Znalazłam. To nawet nie było takie trudne. Wiesz jaki ten koleś jest arogancki? I wredny? O Boże, nigdy nie spotkałam kogoś tak bipolarnego, jak on. Zmieniał nastroje jak rękawiczki - warknęłam, gestykulując rękoma każde słowo i przypominając sobie jego durny uśmieszek.
      Odwróciłam się, by spojrzeć na Sophy i upewnić się, czy mnie słucha. Uśmiechała się głupkowato, przez co uświadomiłam sobie, że muszę wyglądać jak desperatka.
      Westchnęłam więc, by się uspokoić i nie psuć sobie nerw.
      -  Jak wyglądał? Był bardzo pomarszczony? Ugh, współczuje Ci. Musiał być obleśny. Te stare sflaczałe mięśnie... - wykrzywiła twarz w obrzydzeniu.
      Wstała z łóżka a jej kolana "strzeliły", jakby nie wstawała z tydzień.
      -  Tak właściwie to... - spuściłam zażenowana wzrok, lecz dostrzegłam, jak nogi dziewczyny stają w miejscy i odwracają się w moim kierunku.
      Spojrzałam w górę, by zobaczyć, jak właśnie upuściła zużytą chusteczkę higieniczną do kosza - To...?
      -  To wcale nie był taki zły. Spodziewałam się czegoś... innego? - to było bardziej zapytanie.
      Poprawiłam się niezręcznie na siedzeniu, gdy Sophy niechlujnym krokiem szła w moja stronę.
      -  Nie był starym oblechem?
      -  Zdecydowanie nie - wyrwało mi się zbyt szybko.
      Usiadła na łóżko obok mnie, chichocząc - Więc musiał być cholernie przystojny, czyż nie? - uśmiechnęła się.
      Nie wiedziałam, co miałam odpowiedzieć. Czy zgodzić się z jej słusznym spostrzeżeniem, czy zaprzeczyć i dodać, jaki był głupi?
      -  Tak właściwie to tak. Był. I co z tego? W sumie widywałam lepszych na ulicy - bąknęłam we własnej obronie.
      -  Oh, jak chcesz - zaśmiała się.
      Poczułam wibrację w kieszeni i tak właściwie przygotowałam się na jakiś durny sms od Luke'a. Dziś wraca.
      Westchnęłam rozgoryczona i wyciągnęłam komórkę z kieszeni bluzy, by odblokować ją i... zdziwić się, gdy sms był od Jake'a.
      -  Kto?
      Posłałam Sophy zadziwione spojrzenie, bo Jake nie pisze do mnie nigdy. Nigdy - To Jake.
      -  Czego chce?
      Wstałam z łózka i odpisałam na smsa.
      -  Muszę wracać - odparłam gorączkowo, spodziewając się najgorszego.
      -  Coś się stało? Ej, Nicol! - chwyciła gwałtownie moje ramie.
      -  Mam nadzieję, że nie - mruknęłam - do zobaczenia.
      Pośpiesznie wybiegłam z pokoju, a po chwili krzycząc szybkie "do widzenia" opuściłam mieszkanie Sophy.

      Po drodze, o mal nie połamałam nóg w pospiechu. Zastanawiało mnie, co takiego stało się w domu, że JAKE napisał.
      Zdyszana, cała czerwona z wysiłku i spocona, weszłam na ścieżkę prowadzącą do werandy. Z przestrachem postawiłam stopę na jednym z trzech niskich schodów, lecz w tym momencie zostałam jakby brutalnie otrząśnięta.
      Spojrzałam w bok, gdy coś, a właściwie ktoś, kurczowo trzymał moje ramię.
      -  Tęskniłaś? - Luke szybko wpiął się w moje usta.
      Jęknęłam spanikowana i odepchnęłam jego klatkę piersiową z całej siły.
      -  Nie teraz Luke, muszę iść do domu.
      -  Ej, ej, ej, gdzie Ci się tak śpieszy? Nawet żadnego "hej"?- warknął, ponownie mnie zatrzymując.
      Przewróciłam oczami - Hej. Teraz dobrze? - spytałam ironicznie.
      -  Grzeczniej, do cholery. Próbuję być miły, to Ci źle, a kiedy mówisz, jaki jestem okropny, tego ode mnie właśnie chcesz - odparł zdenerwowany.
      Był trzeźwy. Nie bałam się więc, że zrobi mi cokolwiek przed moim własnym domem, (do którego cholernie mi się śpieszyło) więc nie ruszało mnie jego zdenerwowanie.
      -  Ty, a może kogoś masz? Może jak mnie nie było kogoś poznałaś, huh? - zbliżył się niebezpiecznie w moim kierunku - No co nic nie mówisz?!
      Przejechałam dłońmi po twarzy - Jesteś chory. Poważnie chory. W ciągu trzech dni zdążyłam urodzić nawet trójkę dzieci. Chcesz je poznać? - uśmiechnęłam się durnie i z zamiarem wejścia do domu, odsunęłam się od Luke'a.
      -  Jutro o drugiej po ciebie przyjdę - krzyknął za moimi plecami.
      Zmarszczyłam brwi w zdenerwowaniu, po czym odwróciłam się szybko, posyłając Luke'owi zdziwione spojrzenie, próbując się dowiedzieć, co jest jego celem. Starałam się znaleźć na jego twarzy jakąkolwiek oznakę, że żartuje, lecz był śmiertelnie poważny. Nawet, jeśli zawadiacki uśmieszek zdobił jego usta.
      Ale on żartował, prawda? Jakby wszystko to przewidział. Dlaczego robił mi na złość? Nie wiedział co prawda o niczym, lecz dlaczego akurat jutro, o drugiej?!
      Nie śmiałam jednak powiedzieć "nie". To nic nie zmieniłoby w jego postanowieniu.
      Weszłam do domu, i zamykając drzwi główne, po czym bezradnie oparłam się o nie. Byłam rozdarta. Kompletnie nie wiedziałam, co mam robić, chodź odpowiedź była jasna. Nie miałam innego wyjścia, jak być gotową o drugiej, dla Luke'a. Pierdolić to wszystko.
      -  Nicol, jesteś już?
      Z tego wszystkiego zapomniałam, że jestem w domu z jakiegoś powodu, o którym wciąż nie mam pojęcia.
      -  Tak! Już idę! - krzyknęłam, zaczynając ściągać buty.
      Rzuciłam trampki obok komody w przedpokoju, i po chwili stanęłam w progu kuchni, w której mama z Jake'em siedzieli przy stole.
      -  Coś się stało?
      Weszłam w głąb zdenerwowana, zahaczając wzrokiem to mamę, to Jake'a.
      -  Coś poważnego?! Boże, powiedzcie coś w końcu!
      Mama spojrzała w moim kierunku, a na jej ustach mogłam dostrzec ledwo widoczny uśmiech. Tak, jakby starała się go przede mną ukryć. Ale dlaczego?
      Usiadłam na przeciw mamy i obok Jake'a, który pod stołem grał w jakąś durną grę na swoim telefonie.
      -  Spokojnie, to nic poważnego. Mam dla was niespodziankę.
      Uśmiechnęła się ciepło, patrząc na nas, by przyglądać się naszej reakcji.
      Spojrzałam w bok, na Jake'a i kopnęłam go w kostkę, by zwrócić jego uwagę. Syknął i posłał mi spojrzenie mówiące "co do cholery!?", lecz zignorowałam to.
      -  Więc skoro to nic poważnego, dom się nie pali, Jake się nie zabił, po co leciałam tu na gwałt? - syknęłam, ignorując również podekscytowaną minę mamy.
      Nabrała dużo powietrza do płuc - Dostałam awans. Przenoszę się do innego miejsca, jako dyrektorka wydziału marketingowego jednej z najlepiej prosperujących firm w mieście. I co? Zaskoczeni?
      Zagryzła wargę, by jej uśmiech nie stał się zbyt szeroki, po czym splątała dłonie na stole.
      Wymieniliśmy z Jake'em porozumiewawcze spojrzenia, po czym on wrócił do gry, a ja wstałam ze swojego miejsca.
      -  Cóż, to świetnie. Cieszę się - uśmiechnęłam się nieszczerze. I to wcale nie dlatego, że się nie cieszyłam. Wciąż byłam rozdarta między swoimi myślami, a wiadomość o awansie mamy była akurat zbędna do mojego szczęścia.
      Weszłam do swojego pokoju i zamknęłam za sobą drzwi. O niczym innym nie marzyłam tak bardzo, jak o gorącym prysznicu. Może nie znajdę tam odpowiedzi co mam zrobić, ale mam nadzieję, że chociaż rozgrzeję i odświeżę się trochę.
      Po drodze do łazienki zaczęłam ściągać ubrania, tworząc z nich za sobą szlak.
      Gdy byłam w łazience, ściągnęłam resztę ubrań i weszłam do kabiny, gdzie zaczęłam intensywnie rozmyślać, gdy gorąca woda oblewała moje ciało. Dochodziłam zgodnie sama ze sobą do jednego wniosku: Mimo, że dzień niedawno się zaczął, już miałam go serdecznie dość.

***

Hope you like it ;D Dziękuję za 12 komentarzy pod poprzednim rozdziałem. A jak podoba wam się ten? Co do długości: Większości z was jak najbardziej ona odpowiada, więc rozumiem, że wciąż mogą one takie być? Zapomniałam wspomnieć. Rozdziały będą raz na tydzień ewentualnie na dwa. Wszystko oczywiście zależy od weny, bo póki mam trochę do przodu, mogę pozwolić sobie, by dawać je tak często :)

Zapraszam na aska http://ask.fm/CommenLove
Oraz do zapisywania się do informowanych :) Przyjmuję tylko aska.

12 komentarzy:

  1. O boże!To jest tak świetne!Naprawdę nie wiem jak ty to robisz kobieto ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Super ;D No i w dodatku świetnie piszesz.
    Czekam na więcej, weny♥

    OdpowiedzUsuń
  3. Skarbie szybciej ja chcę nowe te znam już na pamięć :(

    OdpowiedzUsuń
  4. Luke cos knuje,czy mi sie tylko wydaje?:))

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo mi sie podoba ;-) powiem szczerze jest oryginalne , nie spotkalam sie jeszcze z podobnĄ tematyką opowiadania. Wszystko rozwija sie w dobrym tempie , nie za szybko nie zawolno ;-) Styl pisania tez super także oby tak dalej ! Życze Weny ! Do następnego :* (oby jaknajszybciej) :-P

    OdpowiedzUsuń
  6. świetny rozdzial! czekam na nastepny! ❤❤❤

    OdpowiedzUsuń
  7. Masz świetny styl pisania, aż nie można się doczekac kolejnego rozdziału ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. To opowiadanie zapowiada się na prawde ciekawie..

    OdpowiedzUsuń
  9. Uwieeelbiam tak aroganckiego Justina. Cieszę się, że właśnie taką rolę tutaj pełni. Jestem ciekawa, jak będą się układać ich relacje na początku i jak zmienią się z czasem. Mam nadzieję, że Luke nie pokrzyżuje jej planów. A może Justin i Luke się znają? Nie zdziwiłabym się. I jestem też ciekawa historii Justina, bo jakąś z pewnością ma. Czekam na kolejny :)
    priest-jbff.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń